facebook

środa, 25 listopada 2009

Oto moja historia

Jak już obiecałam, miała się tutaj pojawić moja biografia. Może nie pełna, ale zawsze coś. Chyba więcej nie ma, co pisać, więc zapraszam do czytania:
Nazywam się Antonina Kostrzewa i przyszłam na świat w ten jakże piękny dzień 25. marca 1973. Urodziłam się we Wrocławiu i tutaj na Krzykach spędziłam swoje dzieciństwo i żyję po dziś dzień. W tej krótkiej biografii skupię się tylko na rzeczach, które miały wpływ na moją obecną sytuację oraz na moje główne zainteresowanie, czyli pisanie.
Wychowałam się w domu bez ojca, tzn. ojciec był, ale do czasu. Odkąd pamiętam, zawsze dochodziło między nim, a mamą do kłótni. Gdy miałam sześć lat zobaczyłam, jak po raz pierwszy ją uderzył. W czasie tych wszystkich kłótni zamykałam się w swoim pokoju i uciekałam we własny świat, później zamykałam się w sobie i pisałam nic nieznaczące, dziecięce pamiętniki, w których każda mała rzecz, była wielkim wydarzeniem.
On, jako sędzia mógł praktycznie wszystko, a w tamtych czasach rzadko dochodziło do rozwodów, dlatego żyli w separacji. Nie przychodził zbyt często, bo był zajęty swoimi licznymi kochankami, aż w końcu po kolejnych siedmiu latach sam wystąpił o rozwód. Nie wiedziałam wtedy, co to oznacza dla nas, bo niewiele się zmieniło. Ważne, że nadal miałyśmy swój dom. Było trochę ciężej, niż zwykle, bo pani adwokat i tak już wcześniej miała pod górkę, ale jakoś się udało. Ojciec więcej się nie pojawił, nawet na moją osiemnastkę. Ma swoją nową rodzinę i nowe dzieci. Po tym wszystkim pozostał mi uraz do nazwiska, którego nienawidziłam, a jak piętno było przypięte do mnie każdego dnia.
Lekko odizolowana od klasy, a bardziej od wszystkich podwórkowych koleżanek ukończyłam podstawówkę. Chciałam pójść do mojego wymarzonego liceum, ale bałam się, że sobie nie poradzę. Pozostało we mnie trochę ambicji i nie poszłam na łatwiznę. Nie było, aż tak źle, ale nie utrzymuję już kontaktu praktycznie z nikim z liceum. Nie byłam pośmiewiskiem czy totalnym kujonem, byłam zawsze z boku. Może nie jako mroczny odmieniec, ale byłam wtedy ja i mój własny świat. Tylko pani od polskiego zawsze trzymała się w ryzach i nie pozwalała wyjść poza przypisany szablon. Dopiero na wypracowaniach z angielskiego mogłam pisać to, o czym miałam ochotę. Rozwinąć na chwilę skrzydła w nic nie znaczącym tekście. Trochę, jak odludek zdałam maturę nie wybijając się zbytnio ani ocenami, ani też zainteresowaniem płcią przeciwną. Jak każda dziewczyna miałam swoje miłosne wzloty i upadki, ale nie znalazłam niczego na stałe. Może i nawet nie szukałam. Tak skończyłam mój okres buntu nastolatki – jako samotna i nie pasująca do reszty.
Przed wyborem studiów moja mama powiedziała mi: „Jesteś dzieckiem sędziego i pani adwokat, dlatego nie popełnij błędu i nie idź na studia prawnicze”. Akurat to była ta rzecz, o której nie musiała mi mówić. Chciałam iść na psychologię, ale jak to w życiu bywa, gdy się czegoś bardzo chce, to zawsze zabraknie tego jednego, małego punkcika. To był jedyny egzamin, którego się nie bałam. Co do innych moich planów, to porzuciłam je przez egzaminy wstępne, chociaż myślę, że pewnie bym sobie z nimi poradziła bez problemu. No może z chemią nie szło mi tak dobrze, ale na pewno na tyle, by dostać się na farmację. W ten sposób wylądowałam na biologii na Rolniczej. Sama nie wiedząc do końca, dlaczego i po co? Moje studia nie minęły pod znakiem ciągłych imprez i zabawy. Przyznaję nie trzeba było wiele robić, ale ja wtedy jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. Nie sposób było spamiętać całą grupę ćwiczeniową, a co dopiero cały rok, a ja tak naprawdę przez pierwszy rok poznałam raptem kilka osób. Najlepiej czułam się w swoim własnym towarzystwie, a że na wykładach niewiele mnie rozpraszało, więc zaczęłam pisać. W ten sposób w trzy lata napisałam pierwszą powieść, a następne dwa zajęło mi jej przepisywanie i poprawianie. Prawdę mówiąc, to do tej pory nie jest skończona i ma wiele pustych miejsc, ale nie zostawię jej tak na wiecznie zakurzenie.
Zanim rozpoczęłam piąty rok udałam się na imprezę do akademików Politechniki razem z koleżankami ode mnie z roku. Pijąc i bawiąc się z informatykami zaszłam w ciążę z Marcinem, czyli najnudniejszym i najbardziej bezradnym człowiekiem, jakiego poznałam w życiu. Całe szczęście, że poznałam go trochę wcześniej, niż na tej imprezie. Po licznych rozmowach z moją mamą wyprowadziłam się do niego, a raczej do mieszkania, które wynajmował na Ołbinie razem z trzema kolegami ze studiów. Był rok 1996 i w grudniu wyszłam za mąż. Oczywiście z rozsądku, bo z powodu dziecka. Mieszkaliśmy w piątkę w dwupokojowym mieszkaniu w starej kamienicy, ale jakoś nie narzekałam, bo po pierwsze poczułam się dorosła wyprowadzając się od siebie z domu, po drugie już za pół roku miałam urodzić dziecko, a co najważniejsze pozbyłam się mojego ohydnego nazwiska. Oczywiście nadal było nudno, ale na to już niewiele mogłam poradzić. Marcin widział tylko komputer i zabawy, dobrze, że chociaż nie był wpatrzony w ekran, jak moja córka teraz. Starając się zaliczyć mój rok bez problemów, zajęłam się także jego przedmiotami i on uczył mnie podstaw HTML'a i innych rzeczy, co zostało mi do dziś. Święta spędziliśmy na dwa domy. Ten mojej mamy i jego w Kłodzku, gdzie nikt za mną nie przepadał. Miałam prawie napisaną pracę magisterską, ale nie mogłam się obronić przed terminem, a termin narodzin zbliżał się nieubłaganie. Urodziłam szesnastego czerwca Julkę i praktycznie od tego momentu wychowuję ją praktycznie sama. Marcin od samego początku sobie z niczym nie radził, a później mnie zostawił, w sensie pojechał do Kłodzka walczyć z wielką wodą i ratować dobytek rodziców. Pozostali współlokatorzy także powracali do swoich domów na wakacje, więc zostałam sama. Z mamą byłam lekko pokłócona, więc nie prosiłam jej o pomoc i starałam sobie radzić, jak mogłam. Gdy powódź przyszła do Wrocławia, a pod moim oknem zbierała się woda, spakowałam się do plecaka, Julkę zawiesiłam sobie w chuście na piersi i brodząc od rana, udało mi się stanąć wieczorem na Krzykach w domu mamy. Przejście z placu Bema na Powstańców było dla mnie niczym obóz przetrwania, ale z pomocą innych sobie poradziłam. Gdy już stanęłam zmoknięta i brudna na progu mojego domu, mama nic nie powiedziała. Zrobiła mi herbatę, położyła Julkę spać i zniknęła na kilka godzin. Wróciła, gdy już spałam, a rano dopiero zrozumiałam, gdzie była tyle czasu. Od wszelkich możliwych sąsiadek i koleżanek przyniosła pieluchy – tetrowe i pampersy, ciuchy, zabawki, a nawet kołyskę. Tak zaczęło się moje życie. Na nowo.
Marcin wrócił praktycznie w sierpniu, bo dużo miał do roboty u rodziców, ale ja już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Nasze małżeństwo nie trwało nawet roku, a ja znów wróciłam do mojego znienawidzonego nazwiska. Jak to zwykle bywa, ciężko mi było się zebrać do dokończenia pracy i obrony, ale w 1998 w końcu się udało. Wtedy także miałam także mój krótki okres nauki w szkole, w ramach praktyk, ale życie zweryfikowało, że nie za dobrze mi z tym idzie. Moja mama rozpoczęła poszukiwanie jakiegoś zajęcia dla mnie i z jej kontaktami trafiłam na staż do firmy farmaceutycznej, gdzie zaraz po zakończeniu stażu podziękowano mi. Później przyszedł czas na pracę urzędnika. Przedłużono nawet ze mną umowę, ale tutaj także stwierdzono, że jestem zbyt rozkojarzona, by ze wszystkim sobie poradzić. Aż przyszedł moment na to wspaniałe laboratorium, gdzie tkwię po dziś dzień. Tym razem jedna z pseudo przyjaciółek mojej mamy to załatwiła. Oczywiście mnie nie znosi i nawet tego nie ukrywa, dlatego od samego początku traktowała mnie, jak popychadło. Przetrwałam. Dwa lata temu dostałam nawet awans, bo jak usłyszałam: „Ze wszystkich idiotów tutaj pracujących, ja tu jestem najdłużej i jako jedyna nie mam jaj, by rzucić tę robotę”. W ten sposób zwiększył się zakres moich obowiązków, a wszystko, co laboranci zrobią źle lub gdy są jakieś opóźnienia, zawsze jest wszystko na mnie, ale nie ma co, więcej o tym pisać. Ciężko mi to rzucić wiedząc, jakie będę miała problemy ze znalezieniem czegoś nowego, a także w związku z tym, jak to mówi mojej mamie, jak to wiele jej zawdzięczam i jak dba o mnie w pracy.
Marcin czasem dzwoni, czasem przyjdzie. Najczęściej pomiędzy dniem dziecka a urodzinami Julki. Tak na chwilę. Dalej nie dorósł do życia i jako administrator sieci świata poza tym nie widzi. Na tym kończy się jego opieka nad dzieckiem. Co do mojej Julii, to na szczęście nie jest taka, jak ja. Może przez to, że wychowuje się z dwiema kobietami, a tak naprawdę z trzema. Zaraz po studiach, tj. we wrześniu, gdy już mieszkałam na Krzykach, moja przyjaciółka Beata szukała mieszkania wraz ze swoim przyszłym mężem – Danielem. Wprowadzili się do nas, na piętro i żyliśmy tak razem przez siedem lat. To właśnie dzięki nim mogłam zacząć moje zawodowe życie, a Julka rzadko zostawała sama, w końcu dobrze mieć ciocię nauczycielkę. Gdy Beata sama zaszła w ciążę, udało im się zdobyć kredyt i wyprowadzili się. Na szczęście często się widujemy, a i piętro mamy całe dla nas.
Moja mama też ma się dobrze, po latach udręki i upokorzeń, odnalazła się na nowo i pomaga kobietom uciec od swoich prześladowców. Zgodnie z zasadą: „Za te wszystkie lata, ja biorę wszystko, a ty zostajesz z niczym.”. Dobrze widzieć, że choć ona jest szczęśliwa..
A co ze mną? Nadal na Krzykach, nadal sama, chociaż z córką. Udało mi się w końcu zmienić moje nazwisko. Wybrałam panieńskie mojej mamy i tak mi już zostało. Niewiele osób wie, że je zmieniłam, bo dla wszystkich innych nadal używam starego. Próbuję coś zmienić w swoim życiu. Próbuję pisać. Czy coś z tego będzie, to już czas pokaże.
Antonina Kostrzewa
antonina kostrzewa podpis

Nic jeszcze nie napisano. Zapraszam do komentowania...
Już teraz przyłącz się do dyskusji i dodaj nowy komentarz

Prześlij komentarz