facebook

środa, 15 września 2010

Gdzie się podziała?

Nie szukam zgubionej suczki, ani żadnej spinki. Szukam swojej weny czy jak tam wszyscy ją nazywają. Niby ciągle jest, tylko gdzieś głęboko się schowała. Zawsze, gdy dopada mnie jakaś forma lenistwa, to dopowiadam sobie wytłumaczenie w głowie.
Po prostu usprawiedliwiam się przed samą sobą. Tym razem wymówka brzmi:
"Umysł ludzki nie jest w stanie pracować ciągle na najwyższych obrotach i czasem też potrzebuje odpoczynku. Teraz ma chwilę przerwy, by naładować akumulatory i wrócić do działania, gdy całkowicie się zregeneruje. Dokładnie tak, jak na studiach. Maksimum mocy w trakcie sesji, a później spokój."
Każda moja taka wymówka jest głupia sama w sobie, ale nic już na to nie poradzę. Mam nadzieję, że nie chodzi już o szukanie motywacji, bo ją akurat mam. Po prostu mam na głowie za mało rzeczy, w sensie rozleniwiłam się za bardzo. Cały dzień potrafię przeglądać różne bezużyteczne strony, by dopiero wieczorem nabrać chęci na pisanie. Dokładnie tak, jak teraz, czyli na pięć minut przed planowanym wyjściem. Po prostu spóźniam się nie przez to, że się tyle czasu szykuję, tylko przez to, że wtedy mam największą chęć na pisanie. Tak to już w moim życiu jest. Do tego po całym dniu leniuchowania, jestem wyczerpana wieczorem i zasypiam nie pisząc ani jednego słowa. Najgorsze oczywiście jest to, że najlepiej mi się pisze, gdy nie mam dostępu do sieci, a oczywiście sygnał Wi-Fi sąsiada z niezabezpieczonej sieci ciągle jest u mnie w domu i nawet, gdy wyciągam kabel sieciowy i biorę komputer do łóżka z możliwością oglądania filmu lub pisania, to zawsze i tak sprawdzę, co ciekawego w sieci słychać.
Koniec narzekania, muszę iść, bo mnie córa zabije.
Może dokończę później...

Za 20 minut mam być gotowa i jedziemy ponad 100 kilometrów za Wrocław na wesele. Może i jestem gotowa, ale jak już pisałam powyżej, właśnie w takich chwilach najlepiej mi się pisze. Nie znalazłam butów w szafce i na pewno jeszcze wszystkiego nie spakowałam, ale niektóre rzeczy znajomi zawsze mi wybaczają. Zawsze się śmieją, że jeśli kiedykolwiek wyjdę jeszcze raz za mąż, to z pewnością będą na mnie czekać. Nie czytałam dawno znaczenia mojego imienia, ale z pewnością zgłoszę propozycję dopisania: wiecznego spóźniania.
Tak właśnie się zastanawiałam i uważam, że wypadałoby skończyć już raz zaczętą książkę, później rozpocząć pracę nad kolejnym pogmatwanym dziełem, by dopaść w końcu do mojej pierwszej powieści, a dokładnie dramatu wojennego i jako taka kwintesencja mojej twórczości ją opublikować, bo wydaje mi się, że ta książka będzie za mną chodzić do końca życia. Właśnie ta pierwsza, a może i zarazem ostatnia. Pełna błędów, młodzieńczego pisania, ale taka prawdziwa moja. Wydając pierwszą książkę dobrze wiedziałam, że ta pierwsza czeka w szufladzie na swoją kolej i cokolwiek by się działo nie mogę zostawić jej nieskończonej, niepoprawionej i nieprzygotowanej do druku. To dla mnie ma takie znaczenie, jak dla mojego przyjaciela Sławka skończenie swojego pierwszego statku w butelce.
Mimo że jeszcze nigdy żadnego nie zrobił, to tamten pierwszy, pełen zapału ciągle za nim chodzi, więc sami pomyślcie, co siedzi w waszej pamięci z rzeczy, których nigdy nie skończyliście, a których skończenie oczyści wasz umysł i poczujecie się szczęśliwsi.
Antonina Kostrzewa
antonina kostrzewa podpis

Nic jeszcze nie napisano. Zapraszam do komentowania...
Już teraz przyłącz się do dyskusji i dodaj nowy komentarz

Prześlij komentarz